ZiggyM ZiggyM
468
BLOG

Rząd PO-PSL wypowiada bezwzględną wojnę kierowcom

ZiggyM ZiggyM Polityka Obserwuj notkę 11

Czyli: "PO and PSL to drivers: drop dead!"

 

Ostatnio zauważyć można prawdziwy wysyp bzdur na temat bezpieczeństwa ruchu drogowego. Kolejne i kolejne osoby wygadują takie głupoty, że wymiotować się chce, i uparcie chcą popisać się swoją niewiedzą na temat przepisów i polskich realiów oraz zwykłą ludzką głupotą.

Parę tygodni, na konferencji propagandowej, ministrowie Sławomir Nowak i Jacek Cichocki, posługując się wycinkami statystyk dobranymi z góry pod założoną tezę, wypowiedzieli w imieniu rządu PO-PSL bezwzględną wojnę kierowcom, jednocześnie fałszywie chowając się za parawanem "programu bezpieczeństwa ruchu drogowego".

Sformułowali fałszywą tezę, że prędkość w ruchu drogowym sama sobie jest złem i problemem, że "czas wypowiedzieć bezwzględną walkę prędkości", że za większość wypadków drogowych w Polsce odpowiada nadmierna prędkość, i że kierowców do respektowania przepisów zmuszą... surowsze przepisy, w tym surowsze kary (mandaty i punkty karne), dodatkowe fotoradary i wozy ITD, oraz znacznie surowsze przepisy w zakresie uzyskiwania prawa jazdy, posiadania i utraty go. Minister Nowak chce, by kierowcom, którzy w ciągu życia dwukrotnie przekroczą dozwoloną prędkość w terenie zabudowanym - choćby o 1 km/h - odbierać prawo jazdy.

W sukurs ministrom przyszła - jak zawsze łakoma na pieniądze podatników i szukająca kolejnych sposobów do ich obłupienia - drogówka, twierdząca, że nie wystarczy, by kara była nieuchronna, że musi być surowa, i że ponoć podwyższenie mandatów doprowadzi do poprawy bezpieczeństwa w Polsce i rzekomo poprawiło bezpieczeństwo gdzie indziej.

Jednocześnie drogówka i niedouczeni dziennikarze oraz posłowie twierdzą kłamliwie, że mandaty są w Polsce zbyt niskie i nie są dotkliwe.

Tymczasem Paweł Dytko, instruktor "bezpiecznej jazdy", chwali nowy, znacznie trudniejszy egzamin na prawo jazdy i nowe, surowe obostrzenia, jakimi obłożono młodych kierowców, twierdząc jednocześnie, że nie wiedzą, jak prowadzić bezpiecznie samochód, że OSK tego nie uczą, a egzamin tej umiejętności nie sprawdza, że zdanie egzaminu nie oznacza, że kierowca potrafi bezpiecznie prowadzić samochód, i że potrzebne mu są dodatkowe szkolenia (za które oczywiście ma zapłacić setki złotych z własnej kieszeni) i które zdaniem pana Dytko powinny się odbywać... w sterylnych, akademickich warunkach na placu WORDu.

Jest to stek bzdur. Obalimy je jedną po drugiej.

Ale zanim to zrobimy, odpowiedzmy na pytanie: Jak mamy wiedzieć, czy teza jest prawdziwa,czy nie?

W realnym świecie (a nie w świecie propagandy rządu PO-PSL) o prawdziwości jakiejkolwiek tezy w jakiejkolwiek dziedzinie życia jest jej empiryczna weryfikacja w prawdziwym świecie, w praktyce. Innymi słowy, czy sprawdza się ona w praktyce, czy też nie. Jeśli praktyka pokaże, że jest inaczej, niż głosi teza, to teza jest po prostu błędna - choćby była teoretycznie kryształowo logiczna.

Zacznijmy od tezy, że zaostrzenie przepisów (w tym kar - pieniężnych i punktowych) przyniesie poprawę bezpieczeństwa na drogach. Jest to bzdura. Jak już pisałem (a wcześniej pisał o tym red. Krzysztof Łoziński, naczelny Kontratekstów), to tak jakby próbować zapalić światło odkręcając kran: Odkręcam -> Nie pali się światło -> Muszę mocniej odkręcić -> Nadal nie pali się światło -> Muszę jeszcze mocniej odkręcić kran...

W Polsce od kilkunastu lat mandaty są podnoszone niemal nieustannie, a mimo to częstotliwość wypadków na drogach nie maleje w znaczący sposób. Kilkanaście lat temu mandaty z dnia na dzień podniesiono 10-krotnie, a incydentalność wypadków wcale nie zmalała w żaden znaczący sposób. Wprowadzono też punkty karne i podniesiono później (również w tym roku) ich wymiar za różne wykroczenia) - nic to nie pomogło.

Zresztą w USA za przekroczenie prędkości można nie tyle dostać mandat, co trafić od razu do aresztu, a i tak to nie pomaga - Amerykanie ograniczeniami prędkości za bardzo się nie przejmują (choć potrafią jeździć znacznie lepiej niż Polacy, nawet na wysokich prędkościach - ale o tym niżej).

Z kolei w Australii mandat za przejechanie na czerwonym świetle wynosi 77 dolarów australijskich, a drogi w tym kraju są mimo to bezpieczne.

Faktem jest, że w ogóle zaostrzanie kar - za jakiekolwiek wykroczenia lub przestępstwa - w ogóle nie zmniejsza ich częstotliwości. Gdyby zmniejszało, to kraje o najsurowszym prawie na świecie (Chiny, Indie, Indonezja, Rosja, itd.) powinny być również najbezpieczniejszymi na świecie, a jest wręcz odwrotnie: należą do najniebezpieczniejszych krajów świata.

Zaostrzanie kar nawet za najdrobniejsze wykroczenia to nie jest nowy (ani skuteczny) pomysł. Próbowano go już od tysiącleci - od starożytności. W niczym to nie pomogło (a może nawet zaszkodziło). Gdyby pomagało, to wszelkie wykroczenia i przestępstwa powinny były zaniknąć już stulecia temu, a tak się nie stało, mimo, że jeszcze parę wieków temu złodziejom na przykład ucinano ręce (a w krajach islamskich tę karę stosuje się do dziś).

Kolejna teza: mandaty w Polsce są zbyt niskie, a drogi najniebezpieczniejsze w Europie. Najniebezpieczniejsze to one są w UE, nie w całej Europie, bo drogi np. na Ukrainie i w Rosji są jeszcze bardziej niebezpieczne. Mandaty w Polsce wcale niskie nie są - mogą dochodzić do 500 zł i nawet do 1000 zł za jedno poważne wykroczenie. Policja twierdzi, że są jednymi z najniższych w UE - ale również i zarobki przeciętnego Polaka należą do najniższych w UE. Pod tym względem oraz pod względem PKB na jednego mieszkańca Polska jest na jednym z ostatnich miejsc w UE.

Policja twierdzi, że podwyższenie mandatów doprowadziło do poprawy bezpieczeństwa na Słowacji i na Węgrzech. Abstrahując od tego, czy w tych krajach bezpieczeństwo drogowe rzeczywiście się poprawiło, to nawet gdyby tak było, nie ma żadnych dowodów na to, że stało się tak dzięki wyższym mandatom (jest bardzo prawdopodobne, że przyczyna leży gdzie indziej). Sama koegzystencja (równoczesne wystąpienie) dwóch zjawisk nie dowodzi w żaden sposób istnienia jakiegokolwiek związku przyczynowo-skutkowego, a tym bardziej kierunku tego związku.

W podobny sposób można obalić tezę Janusza Piechocińskiego, że we Francji poprawiono bezpieczeństwo drogowe dzięki fotoradarom, tym bardziej, że we Francji główną przyczyną wypadków drogowych już od wielu lat jest alkohol, nie nadmierna prędkość (przeguglujcie sobie hasło "L'alcohol, le premier chauffard de France"), a stan francuskich dróg jest nieporównywanie lepszy od stanu polskich dróg.

Poza tym, panie (wice)premierze, jeżeli chcecie Państwo wprowadzać w Polsce francuskie rozwiązania, to róbcie to konsekwetnie, zamiast wybierać sobie to, co Wam pasuje. Może zamiast instalować dodatkowe (i bardzo kosztowne) fotoradary, wprowadzić w Polsce francuski model szkolenia kierowców? (O tym będzie następny post.)

Na koniec zostają bzdurne teorie pana Pawła Dytko. Niewątpliwie młody, niedoświadczony kierowca nie jest tak wprawiony w jeździe samochodem, jak kierowca bardziej doświadczony; ten drugi wie lepiej, "jak wychodzić z podbramkowych sytuacji", jak mówi pan Dytko. Tylko, że utrudniając młodym ludziom zdobycie prawa jazdy, odwlekając najwcześniejszy możliwy moment zdobycia tej kwalifikacji do 18. roku życia, obkładając ich absurdalnymi obostrzeniami i zastawiając na nich pułapki prawne mające na celu wyeliminowanie ich w ogóle z gry (20 punktów karnych = utrata prawa jazdy i przejście całego kursu i egzaminów od początku) osiąga się efekt wręcz odwrotny, bo utrudnia (jeśli nie umożliwia) się młodym kierowcom zdobycie tego doświadczenia. A na dodatek mogą je oni zdobyć najwcześniej po ukończeniu 18 lat. We Francji i w USA mogą prowadzić samochód już od 16 roku życia.

Twierdzenie pana Dytko, że przejście wszystkich szkoleń i zdanie egzaminu nie oznacza, że ktoś potrafi bezpiecznie prowadzić samochód.

Jeżeli byłaby to prawda, to oznacza, że wszystkie szkolenia i egzaminy, jakie obecnie przechodzą kursanci, są diabła warte. Jeśli tak jest, to powinno się je w ogóle zlikwidować, bo logicznie rzecz biorąc - jeśli nie uczą i nie sprawdzają umiejętności bezpiecznego prowadzenia samochodu - to nie są do niczego potrzebne i ich likwidacja nie zrobiłaby różnicy :)

Ale rzecz w tym, że egzamin praktyczny (przynajmniej ten państwowy) sprawdza umiejętność bezpiecznego prowadzenia pojazdu. Nie wystarczy w ogóle umieć nim kierować; trzeba umieć nim kierować bezpiecznie. Trzeba przejechać łuk do tyłu, wjechać na górkę egzaminacyjną (auto nie może się stoczyć podczas ruszania pod górę więcej niż o 20 cm), wykonać manewr parkowania oraz zawracania "na trzy", ruszać płynnie, hamować łagodnie i dbać o bezpieczeństwo swoje, siedzącego obok egzaminatora oraz innych uczestników ruchu - zmotoryzowanych i nie.

Poza powyższymi manewrami sprawdzane jest przejeżdżanie przez wszystkie typy skrzyżowań (trzy- i czterowlotowe, równorzędne i nie, ronda) oraz - w miastach, gdzie istnieją - przejazdy tramwajowe i kolejowe. Oczywiście trzeba też znać wszystkie przepisy obowiązujące we wszystkich sytuacjach, w których kursant się znajdzie podczas egzaminu.

Przed rozpoczęciem jazdy trzeba najpierw sprawdzić poziom jednego z płynów odpowiedzialnych za bezpieczeństwo oraz jednego z innych elementów również za nie odpowiedzialnych (któregoś ze świateł albo klaksonu).

Tylko totalny ignorant mógłby twierdzić, że polski egzamin na prawo jazdy nie sprawdza umiejętności bezpiecznej jazdy. Sprawdza, i to w dużo rygorystyczniejszym stopniu, niż gdziekolwiek indziej w Europie. Co więcej, poprzeczka jest ustawiona znacznie wyżej, niż była chociażby jeszcze 10 lat temu. I łatwo jest egzamin oblać. Wyjechałeś choćby trochę za linię na łuku (mimo, że to tylko teoretyczny łuk)? Oblałeś. Zgasł ci silnik dwa razy na egzaminie, bo trochę za szybko odjąłeś nogę od sprzęgła? Oblałeś. Auto stoczyło ci się na górce o 21 cm? Oblałeś. Przejechałeś, skręcając na skrzyżowaniach, 2 razy po linii ciągłej tuż przy wlocie skrzyżowania? Oblałeś.

Dałbym zakład, że pan Dytko nie zdałby dziś tego egzaminu.

Pan Dytko twierdzi, że młodzi kierowcy potrzebują szkolenia w jeżdżeniu po śliskiej nawierzchni... na macie poślizgowej w WORD. Śmiechu warte. Szkolenia w jeżdżeniu po śliskiej nawierzchni, w prawdziwych warunkach panujących na drodze (tj. tam, gdzie są również inni użytkownicy drogi), można nauczyć się tylko... na prawdziwej drodze. Żadna mata poślizgowa nie oddaje warunków prawdziwej drogi, a zwłaszcza ulicy w mieście, i jest stratą pieniędzy podatników.

Zresztą to nie zimą występują najniebezpieczniejsze sytuacje, tylko latem. Zima jest, paradoksalnie, najBEZPIECZNIEJSZYM sezonem na polskich drogach: drogi są wtedy oblodzone, co zmusza wszystkich do ostrożności i do myślenia. W zeszłym roku był taki dzień, w którym nikt nie zginął na polskich drogach, a był to pewien lutowy dzień, w warunkach srogiej zimy.

I tak oto obaliliśmy kilkanaście bzdur dotyczących bezpieczeństwa ruchu drogowego.

Pamiętajcie: każda teza, która nie sprawdza się w praktyce, której przeczą fakty wynikające z doświadczenia, jest błędna. Jest po prostu bzdurą.

Ale ministrowie i politycy PO i PSL się tym nie przejmują. Im nie chodzi wcale o poprawę BRD; w nosie to mają. Im chodzi tylko o jedno: o wyciągnięcie jak najwięcej pieniędzy z kieszeni kierowców i zarazem o ideologiczną walkę z nimi (a tym samym z wolnością, jaką daje samochód). Nieudolny rząd nieuków pod przewodnictwem mgr. Donalda Tuska i mgr. Jacka Rostowskiego nie potrafi ani nie chce zmniejszyć wydatków państwowych, więc zamiast je ograniczyć, sięga do kieszeni podatników coraz głębiej.

I będzie tak dalej robił, dopóki polskie społeczeństwo nie pokaże mu drzwi w wyborach. Jedynym sposobem na pozbycie się tej nieudolnej ekipy i zakończenie ich wojny z kierowcami jest ich odsunięcie od władzy. Innymi słowy, muszą przegrać następne wybory parlamentarne - im sroższą klęskę poniosą, tym lepiej.

Pamiętajcie: rząd Donalda Tuska wypowiedział kierowcom (i podatnikom) bezwzględną wojnę. Ktoś w tej wojnie musi przegrać.

ZiggyM
O mnie ZiggyM

Nie toleruję na blogu żadnych komentarzy chamskich, obraźliwych, ani zawierających argumenty ad personam.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka